
Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.
Destynacje
- Anglia 7
- Argentyna 1
- Austria 4
- Belgia 4
- Bermuda 2
- Canada 23
- Chile 9
- Czechy 2
- Ekwador 12
- Francja 28
- Gibraltar 1
- Grecja 4
- Hiszpania 13
- Holandia 5
- Hong Kong 2
- Indonezja 4
- Islandia 14
- Korea Południowa 6
- Macau 2
- Malezja 9
- Maroko 7
- Niemcy 4
- Nowa Zelandia 26
- Polska 17
- Portugalia 9
- Qatar 3
- Singapur 7
- Szwajcaria 17
- Słowenia 6
- Tanzania 8
- UAE 3
- USA - Alaska 19
- USA - Colorado 62
- USA - Nowy Jork 38
- USA: Northeast 53
- USA: Northwest 25
- USA: Southeast 17
- USA: Southwest 68
- Watykan 1
- Włochy 11
- _NY - Adirondacks 46er 20
- _Parki Narodowe USA 38
2025.05.28 Ol Doinyo Lengai, Lake Natron, TZ (dzień 10)
Dzisiejszy dzień rozpoczęliśmy „troszkę” wcześniej niż zazwyczaj, bo już o 12:10 w nocy.
Bezlitosny budzik usilnie się wydzierał i pewnie pobudził wszystkie zwierzaki, bo jak szliśmy o 12:30 do samochodu to zebry tak dziwnie się na nas patrzyły.
A po co w ogóle wstajemy o tak nieludzkiej porze. A bo nam się hiku zachciało. Tak, wiem, hiku w tej upalnej i tropikalnej części Tanzanii? Niestety tak. Na Kilimanjaro czy Mt. Meru nie mamy czasu się wspinać na tej wyprawie (trzeb iść od paru dni do tygodnia), więc wybraliśmy inny ciekawy wulkan, Ol Doinyo Lengai. 2,962 metry.
Co to jest za wulkan? Ol Doinyo Lengai to po Masajsku „Góra Boga” i uważana jest za święte miejsce gdzie mieszka ich Bóg Enkai. Wulkan jest aktywny. Ostatni potężny wybuch był w 2007 i trwał parę miesięcy, aż do 2008 roku. Spowodował wiele szkód lokalnej ludności i zwierzynie. Trzy wioski musiały być ewakuowane. W 2024 roku też wybuchł ale na mniejszą skalę i nie spowodował większych szkód.
Czas wspinaczki zajmuje około 8-12 godzin i jest zaliczany do trudnych ze względu na bardzo strome podejście, śliskie skały, sypkie piargi i wysokie temperatury w ciągu dnia.
To dlaczego trzeba tak wcześnie w nocy wychodzić? Upał w ciągu dnia. Tutaj jest bardzo gorąco o czym przekonaliśmy się na własnej skórze. Ale o tym później.
O 12:30 w nocy zapakowaliśmy się do samochodu i wraz z naszym kierowcą/przewodnikiem ruszyliśmy w kierunku wulkanu Ol Doinyo Lengai. Po około 20 minutach przejeżdżając przez wioskę Masajską zabraliśmy dwóch Masajów i kontynuowaliśmy podróż do podnóża wulkanu.
Po co nam nam dwóch Masajów? Jeden to lokalny przewodnik, a drugi to gostek co będzie siedział w samochodzie i go pilnował. Ponoć nie powinno się zostawiać na odludziu samochodu, a zwłaszcza w nocy. Isaaya, nasz Masajski przewodnik powiedział, że zdarzają się napady ludzi z innego plemienia, które też zamieszkuje ten rejon.
Sama podróż samochodem była przygodą i trwała jakąś godzinę. Nie mam zdjęć, bo takie były wyboje, że ciężko było telefon utrzymać w ręce, a nie wspomnę już o nocnych zdjęciach. Tam po prostu nie ma drogi. Jedziesz w kierunku w którym Masaj ci mówi. Czasami się zdarzało, że dojeżdżaliśmy do krawędzi i dalej nie można było jechać. Musieliśmy troszkę wrócić i szukać innej drogi. Czasami jakaś zebra czy hiena przebiegła spłoszona samochodem. Takie klasyczne afrykańskie klimaciki w nocy.
O 1:45 zajechaliśmy na miejsce i zaparkowaliśmy samochód w wysokiej trawie. Ponoć czasami można jechać trochę dalej ale droga już jest na maxa nieprzejezdna po ostatniej porze deszczowej.
Na „parkingu” już stał jeden samochód i oczywiście Masaj w nim spał. Czyli jakaś jedna grupa idzie przed nami. Jak się później okazało tylko dwie grupy szły dzisiaj na szczyt. Za bardzo nie wiem na jakiej byliśmy wysokości, bo to zależy jak wysoko możesz (umiesz) wyjechać samochodem. Rozbieżność jest od 1,000 metrów do 1,300.
Ubraliśmy plecaki, zabraliśmy wody ile można i w pięć osób ruszyliśmy w afrykańską nieznaną nam ciemność. Zostawiliśmy Masaja w samochodzie, niech się bidulka wyśpi i pilnuje samochodu przed wrogimi plemionami.
Temperatura była gdzieś koło 15-18C, lekki wiatr i taka zupełna cisza. Nie było księżyca, więc jak wyłączyliśmy latarki to można było obserwować całą drogę mleczną i liczyć spadające gwiazdy.
Bajka, nie? Prawie. Po około 30 minutach weszliśmy w głębokie trawy. Gęste, wysokie i zarastające cały szlak. Do tego często kolczaste i zwikłane razem, co bardzo skutecznie utrudniało maszerowanie z kijkami.
No nic, trzeba iść. Przecież robimy to dla przyjemności, prawda? Po około dwóch godzinach doszliśmy do pierwszego dłuższego przystanku. Zrzuciliśmy plecaki, usiedliśmy jak Masaje na ziemi i w całkowitej ciemności coś tam przegryźliśmy.
20 minut niestety szybko zleciało i trzeba było zabierać się do roboty. Isaaya powiedział, że od teraz zacznie się już parogodzinna wspinaczka. Im wyżej tym stromiej. Tak też niestety było.
Ponoć są różne rodzaje wulkanów. Ten jest z lawą o niskiej temperaturze. Co to oznacza? Oznacza to, że jak lawa wypływa to ma niską temperaturę i szybko zastyga. Zastyga w wyższych partiach góry, co powoduje, że ściany wulkanu są strome. Tak też tu było, im wyżej tym stromiej. Oczywiście wysokie trawy dalej nam towarzyszyły, co nie ułatwiało wspinaczki.
Na stromych odcinkach część naszej grupy spowolniła. Przewodnik powiedział, że jest ok i że możemy iść wolniej. Zaczęliśmy robić częstsze i dłuższe przerwy. Niestety nasza prędkość znacznie się zmniejszyła i wschód słońca zastał nas na niskiej wysokości.
Isaaya mówił, że pomimo mniejszej prędkości nadal mamy dobre szanse żeby zdobyć szczyt. Jesteśmy gdzieś w 75-80% wysokości. I tu nagle Afryka pokazała swoje pazury. Czyli temperaturę.
Znacie powiedzenie od zera do setki w 3 sekundy? Tu było podobnie. Od 20C do 40C w parę minut. Masakra jak szybko temperatura wzrosła jak słońce tylko wyszło. Chyba nigdy takiej szybkiej zmiany temperatury nie doświadczyłem będąc w jednym miejscu.
Przewodnik powiedział, że do szczytu mamy jakąś godzinkę. To jeszcze jest do zrobienia. Ale godzinka na górę, tam pewnie z godzinka i żeby tu wrócić to kolejna godzinka. Plus jeszcze minimum trzy godzinki żeby zejść na dół. W sumie to pewnie około 6 godzin. Jest 6:30 rano. Nie wyobrażam sobie chodzić tutaj koło południa.
Postanowiliśmy zawrócić. Wiem, że szkoda, ale bezpieczeństwo najważniejsze. Mimo, że Isaaya chciał nas dalej prowadzić na górę i pokazać czerwoną lawę i cały piękny krater, to jednak wygrał rozsądek. Ol Doinyo Lengai tu jeszcze będzie (chyba, że nastąpi mega wybuch i się zapadnie jak Ngorongoro), a Tanzania nam się podoba i może tu kiedyś wrócimy i powtórzymy wspinaczkę. Znamy już przewodnika.
To był dobry wybór. Zejście w tych warunkach jest tak samo meczące jak wyjście. Stromo, ślisko i GORĄCO!
Rozdzieliliśmy się. Ja z Ilonką i Masajem poszliśmy szybciej. Chcieliśmy jak najszybciej dojść do samochodu póki nie będzie za gorąco.
Gdzieś tak godzinę do końca Isaaya powiedział, że tu już możemy iść sami, a on poczeka na resztę grupy. Dał nam wskazówki jak się zachować jak spotkamy większe kotki i żeby iść prosto do samochodu. Tam już ma czekać na nas wyspany drugi Masaj.
Isaaya też powiedział, żeby hienami się nie przejmować, bo one raczej boją się człowieka i nie będą podchodzić. Jak spotkamy geparda to trzeba znaleźć dwa kamienie i uderzać nimi o siebie. Ten dźwięk powinien wypłoszyć kotka. Powinno się też nie uciekać ani nie robić żadnych szybkich ruchów. Mamy już doświadczenie z gepardami po Serengeti to już „wszystko” wiedzieliśmy.
Natomiast jak spotkamy lwa to już trochę inna bajka. Żadne kamyczki nie pomogą. Trzeba iść prosto, nie zważać na niego i się modlić. Może się uda……
Pocieszył nas, że nie ma tutaj lwów. Masaje wszystkie lwy wybili. Chyba, że jakiś lew się zapląta i tutaj dojdzie z parków, ale szanse są znikome.
Żeby Masaj stał się wojownikiem musi zabić lwa. Z racji tego, że nie ma tutaj lwów (wszystkie wybili) musi iść do pobliskiego parku czyli do Serengeti. Idzie się gdzieś 3 dni. Niestety niektórzy z tej wyprawy już nie wracają, albo wracają bez nogi czy ręki. Takie to już mają problemy lokalne plemiona….
Było gorąco. Bardzo gorąco! Żadnego cienia, żadnego drzewa. Drzewa czasami się pojawiały ale niestety kilkanaście metrów od ścieżki. Ponoć nie wolno schodzić ze ścieżki bo w tych wysokich trawach mieszkają różne paskudztwa i na pewno nie chcesz być przez nich ugryziony lub ukąszony.
Pojawiło się raz drzewo. Ucieszeni aż prawie podbiegliśmy do niego. Niestety jak tylko na sekundę stanęliśmy w cieniu to nagle tyle się naleciało jakiegoś paskudztwa, że szybko musieliśmy stamtąd uciekać.
Około 10 rano pojawiły się samochody! Ucieszeni na maxa pierwsze co zrobiliśmy to dopadliśmy się do lodówki sprawdzić ile mamy zimnego piwka. Były tylko dwa, akurat dla nas! Śpiący Masaj też chciał piwo, ale niestety zabrakło. Dostał Perrier. Wyglądało podobnie jak piwo, więc się ucieszył, myślał pewnie że to piwo. Niestety po paru łykach się chyba skapnął, że to nie piwo, bo coś po lokalnemu marudził. Powiedzieliśmy mu, że nie mamy więcej. Nie wiem czy uwierzył…
Gdzieś za pół godziny dotarła reszta ekipy i tą samą wyboistą „drogą” ruszyliśmy w kierunku naszego hotelu.
Po drodze w wiosce Engare Sero wysadziliśmy Masajów i za kolejne 20 minut byliśmy na miejscu. W trybie natychmiastowym wpadliśmy do baru i rozpoczęliśmy proces ugaszania pragnienia dobrze schłodzonym lokalnym trunkiem o nazwie Kilimanjaro.
Na popołudnie, jak już będzie chłodniej, mieliśmy zaplanowaną kolejną wycieczkę. Było parę godzin czasu, więc udaliśmy się do naszych domków i na tarasie w cieniu obserwowaliśmy nasz wulkan, którego niestety nie zdobyliśmy. A było tak blisko. No nic, wulkan na pewno na nas poczeka, Masaje też. Im się nigdzie nie spieszy.
Niestety nieprzespana noc i potężne zmęczenie wygrało i padliśmy do łóżka na popołudniową drzemkę. Drzemka to może za dużo powiedziane bo przy 35C jest to raczej niemożliwe. Ale odprężenie dla kręgosłupa się na maxa przydało. Uważny czytelnik z poprzedniego wpisu powie, że przecież macie klimatyzowane pomieszczenie. Zgadza się, klima jest i nawet działa i ma pilota. Jednak schłodzenie nagrzanego domku w tropikalnym klimacie gdzie połowa okien nie ma szyb tylko siatki, nie ma sufitu, tylko jest słomiany dach i gdzie między ścianami a dachem nic nie ma jest niemożliwe. Przynajmniej w ciągu dnia. Schładzanie się w świetlicy przynosi znacznie lepsze rezultaty.
Około godziny 16 przyjechał nasz Masaj Isaaya na motorze. Tak, na motorze! Powiedział, że jedziemy na wycieczkę oglądać flamingi. Mówił, że tutaj w okolicy jest parę (kilkaset) flamingów, ale jak chcemy zobaczyć ich tysiące to musimy troszkę dalej podjechać. Tam gdzie flamingi się rozmnażają.
Na szczęście nie musieliśmy jechać jego motorem. Nasz przewodnik Kim odpalił swój terenowy samochód i zabrał nas wszystkich na wycieczkę. Oboje powiedzieli, że to jest blisko, jakieś 20 minut. Godzinę później dalej siedzieliśmy w samochodzie próbując dostać się na to odludne miejsce na wybrzeżu jeziora Natron. Oczywiście nikogo tam nie było. Ponoć w Tanzanii wszędzie można dojechać w 20 minut. Nawet jak coś jest oddalone godziny. Tam nie mają poczucia czasu. Jak będę to będę. Pole, pole…..
Pytam się Isaaya dlaczego tu nikogo nie ma. On na to, że nie jest tutaj łatwo dojechać. Droga jest okropna i niewiele przewodników tutaj jedzie. Albo nie mają umiejętności albo samochodu który pokona tę „drogę”. Zgadza się, dojazd tutaj nie był łatwy. Na szczęście Kim posiada umiejętności, doświadczenie i sprzęt do poruszaniu się po ciekawszych terenach Afryki.
Po drodze można było podglądać życie Masajów z dala od ubitych szlaków. Oni cały czas spędzają na zewnątrz. Wykonując wszystkie czynności. Przygotowują posiłki, piorą brudy, kąpią się, odpoczywają….
W końcu dojechaliśmy na miejsce. Wprawdzie „droga” idzie dalej, aż do Kenii. Gdzieś za 30km jest granica. Oczywiście nie wybieraliśmy się tam, ale można tędy do Kenii wjechać. Oczywiście potrzebujesz paszport, wizę i dobry samochód. Chyba, że jesteś Masajem. Oni mogą tam wędrować bez dokumentów i wypasać swoje krowy gdzie im się podoba. Albo inaczej, gdzie jest zielona trawa.
Nie mogliśmy podjechać pod same jezioro bo jest to podmokły teren i nasz ciężki samochód mógłby ugrzęznąć. Niecałe 10 minut spacerkiem i już byliśmy przy jeziorze Natron. Ale tu jest ogromna ilość flamingów.
To jezior jest słynnym skupiskiem flamingów. Wysokie zasolenie jeziora odstrasza drapieżniki, tworząc bezpieczne miejsce do rozmnażania dla tych ptaków. Spokojnie mogą składać jaja wiedząc, że drapieżniki ich nie będą wykradać. Przez wiele lat flamingi się przystosowały do tych ekstremalnych warunków i mają tu święty spokój. Słona i alkaliczna woda jeziora jest bogata w minerały i glony, które stanowią idealne pożywienie dla flamingów.
Pochodziliśmy tam z jakieś 30 minut, porobili zdjęcia, posłuchali Isaaya, policzyli ptaki (wyszło nam jakieś 2,5 miliona) i wróciliśmy do samochodu. Wiedzieliśmy, że jeszcze mamy jakieś 20 minut (czyli godzinkę) „drogi” do naszego hotelu, a nie chcieliśmy jechać po nocy.
Niestety dzisiaj jest nasza ostatnia noc nad jeziorem Natron, więc prosto po powrocie udaliśmy się do baru/jadalni żeby odpocząć i pogadać. I tak wkrótce podawali obiad, więc nie było sensu się rozchodzić. A zresztą pomału kończą nam się wakacje w tym pięknym kraju a mamy jeszcze setki tysięcy na przepicie…….
W związku z tym, że jest to ostatni wieczór który wspólnie spędzamy z Kimem, to po kolacji wypiliśmy parę piwek i wciągnęliśmy się w rozmowy. Im więcej napojów tym ciekawsze tematy. Przewodnik nam trochę opowiadał o życiu przeciętnych Tanzańczyków, a my mu trochę o Europie i Stanach. Nigdy nie był nigdzie poza Afryką, więc był żądny wiedzy. Porównania trzech kontynentów było dosyć interesujące. Jutro w końcu nie musimy rano wcześnie wstawać, więc nam trochę zeszło na tych porównaniach.
Na koniec jeszcze usiadłem sobie na naszym tarasie przed domkiem i wsłuchiwałem się w odgłosy afrykańskiej nocy. Ciekawie tak było słuchać nieznane mi dźwięki zwierzyny. Wystraszyły mnie pobliskie szczekania. Wiedząc, że to na pewno nie są psy myślałem, że to hieny, więc szybko schowałem się do środka, gdzie już dzika zwierzyna w posctaci jaszczurek czekała na mnie. Jak się następnego dnia okazało to były zebry. Ponoć one też potrafią szczekać jak psy. Ach ci niedoświadczeni turyści ze świata zachodniego.
W sumie to już byliśmy ponad 24 godziny na nogach, więc zmęczenie zaczęło nas łapać. Jutro znowu długa droga wybojami aż pod same Kilimanjaro. Chiny budują drogi w Afryce. Ale za wolno im to idzie.
2025.05.27 Lake Natron, TZ (dzień 9)
Wczoraj w jeziorze nawet nie mogliśmy zamoczyć palców ze względu na PH. Nikt jakoś nie ryzykował zanurzania nawet koniuszka palca w zasadowym jeziorze. Z daleka ładnie podziwialiśmy tylko widoki.
Dziś natomiast sobie trochę popływaliśmy w lokalnych wodach. Nawet ta nie pływająca część naszej ekipy poczuła Tanzańską wodę na swoim ciele.
Ale po kolei. Dziś w końcu nie musieliśmy wstawać wcześnie rano. Mogliśmy pospać do 8-9 rano… ale niestety w Afryce to nie budzik cię budzi. W Afryce albo budzą cię ptaki uderzające dziobami w szybę albo słońce. Nasze domki niby miały klimatyzację, ale była ona tak głośna, że na noc ją wyłączaliśmy. Nie wzięliśmy jednak pod uwagę, że tutaj słońce jak tylko wejdzie to zaczyna walić z całej siły więc o 7 rano, jak tylko się pojawiło słońce temperatura sięgnęła 30C i w pokoju było tak ciepło, że nie dało się spać… no nic znów mogliśmy podziwiać wschody słońca.
Dziś mamy lekki dzień. Nie planujemy dużo jeździć, więcej hotelowo, może nawet basenowo, wszystko byle się zrelaksować przed hikiem. W nocy bowiem uderzamy na szczyt Ol Doinyo Lengai. Nie do końca wiemy jak duży jest to szlak. Na Internecie piszą, że nawet pod 7tys ft jest różnica wzniesień, jak się spytaliśmy przewodnika to powiedział, że 1tys metrów. Ni jak to się ma, coś zdecydowanie się tu nie zgadza. Nic jednak nie zmienimy w tej kwestii więc trzeba będzie po prostu iść najlepiej jak potrafimy. Póki co mieliśmy się relaksować i nie myśleć o górze. Co łatwiej powiedzieć niż zrobić jak się ją widzi ciągle…
Dzień zaczęliśmy od śniadania ale co byśmy się za bardzo nie nudzili to zorganizowali nam wycieczkę nad wodospad. My z Darkiem sceptycznie do tego podeszliśmy. Po naszej wycieczce na Islandię jesteśmy tak rozpieszczeni, że jakieś wodospady nas nie pociągają, ale z drugiej strony nie mieliśmy nic innego do zobaczenia więc czemu nie… poszliśmy nad wodospad.
Nasz przewodnik, zawiózł nas na szlak ale nie poszedł z nami. Trochę się dziwiłam ale dopiero po całym spacerze zrozumiałam dlaczego wybrał suchy samochód.
Szlak był… nawet fajny… ale tylko przez pierwsze 20 minut. Najpierw fajnym szlakiem szliśmy podziwiając widoki. Potem weszliśmy w wąwóz i było jeszcze ładniej. Troszkę większa krawędź ale nic zwariowanego.
Aż w pewnym momencie Masaj mówi, no to wchodzimy do wody. Darek na to że może buty ściągniemy a on, że nie… nie ma co… hmmm… dało nam to trochę do myślenia bo my mieliśmy normalne sportowe buty a nie jakieś klapki. Z jednej strony nie chciałam ryzykować, żeby na coś stanąć, z drugiej było dość ciepło więc stwierdziłam, że te parę minut nie zaszkodzi i buty zaraz wyschną. Isaaya nie powiedział nam tylko jednego… przez następne 15 minut będziemy po prostu szli wodą bo tu już nie ma szlaku.
Chyba coś się nie dogadaliśmy. Mówił niby coś o strojach kąpielowych. O pływaniu w wodospadzie ale nie sądziłam, że pół trasy będziemy szli w wodzie po pas. Dobrze, że nie głębszej i wszystkie telefony i aparaty mogłam schować do plecaka bo zdecydowanie nie było to coś na co byliśmy przygotowani i na co byśmy się zgodzili gdybyśmy wiedzieli wcześniej.
Szlak nie jest długi więc w jakieś 45 min doszliśmy do wodospadu gdzie przewodnik ściągnął swoje dwie chusty (jego tradycyjny strój), rozebrał się do kąpielówek i wskoczył do wody. Nasza przyjaciółka poszła za nim bo jedyna wychowana na jeziorach a nie jak my w górach… My z Darkiem za to siedliśmy na skałach i próbowaliśmy się wysuszyć. Choć nie do końca miało to sens bo przecież musieliśmy wrócić tą samą trasą.
Słoneczko było dość mocne więc trochę udało nam się przeschnąć jak inni się bawili w wodzie. Przeżycie niby ciekawe tak kąpać się w wodospadzie, ale czy jakieś wow… Nie jest to chyba atrakcja którą specjalnie będziemy polecać. Ochłodzić też nie bardzo się można było bo woda miała temperaturę powietrza.
Po kilku minutach taplania się w wodzie zabawa się nam znudziła i stwierdziliśmy, że jesteśmy gotowi wracać. No tak lodowata woda w butelkach którą wzięliśmy ze sobą nie była już przyjemna do picia i nabrała temperatury otoczenia czyli 30C jak nic. Czas iść do lodówki w aucie i znaleźć coś chłodniejszego.
Zawróciliśmy tą samą trasą co przyszliśmy. Na szczęście druga połowa szlaku była na suchym podłożu więc mogliśmy wyschnąć zanim doszliśmy do auta.
Niestety buty nie wyschły więc zagłosowaliśmy, żeby wrócić do hotelu a na kolejną atrakcję pojechać już po lunchu. Wróciliśmy więc do hotelu i podziwialiśmy jak ptaszki robiły sobie gniazda. To te same ptaki co nas rano budziły stukając nam w okno.
Na lunch podali nam hamburgery. I muszę przyznać, że byłam bardzo pozytywnie zaskoczona. Niby takie proste, niby takie nic, a jednak w hamburgerze można łatwo wyczuć czy czujesz mięso czy nie… jak nie to znaczy, że jest McDonald’s styl czyli przemielone mięso, zamrożone i odgrzane. Prawie bez smaku. Albo czujesz mięso i wtedy mówisz… o… świeże. Tak więc tu pozytywnie się zaskoczyłam bo pomimo, że nie było to jakieś super jakości, leżakowane w soli mięso jakie jemy w bardzo dobrych restauracjach to jak na hamburgera na końcu świata, pośrodku niczego smakowało bardzo dobrze.
Po lunchu pojechaliśmy oglądać ślady człowieka prehistorycznego ale zanim dojechaliśmy do nich to musieliśmy się zatrzymać przy żyrafach i zebrach. Tak blisko ich to chyba nigdy nie byłam i nigdy nie będę.
Niestety im bliżej podchodziliśmy tym dalej one odchodziły. Może to i dobrze bo jak takie by mnie kopnęło to by było nie ciekawie. Ale i tak wrażenia zostały w głowie. No bo my już niby poza parkami, tutaj ludzie żyją, pasą krowy i kozy a te sobie tak chodzą. Wow…
Żyrafy odeszły to my też odjechaliśmy. Następny przystanek ślady ludzi sprzed 10tys lat… Ogólnie ten rejon w którym jesteśmy ma wiele unikatowych rzeczy, przyroda, zwierzęta, historia i wioski Masajów. Wszystko tak naprawdę tu jest. Jest to jednak obszar “rządzony” przez Masajów. Dlatego wszędzie chodziliśmy z naszym Masajskim przewodnikiem a nasz pierwszy przewodnik, Kim, robił bardziej za kierowcę niż przewodnika. W wiele miejsc ciężko dojechać bo tu nie ma drogowskazów, nawigacja prawie nie działa a drogi są różne w zależności gdzie coś akurat zaleje rzeka a co jest przejezdne. Tak, że bez lokalnego to ciężko tu się poruszać.
My mamy bardzo fajnego i dobrego kierowcę który dowiózł nas już w wiele miejsc i jeszcze pewnie nie jedno dorzuci do listy. Póki co przyszła kolej na Engare Sero, jest to obszar około 300 metrów kwadratowych u podnóża góry Ol Doinyo L’engai. Znajduje się tu ponad 400 ludzkich śladów i jest to największe skupisko śladów w Afryce. Ślady zachowały się dzięki lawie która wypłynęła z wulkanu i zanim zastygła około 20 ludzi przeszło tędy pozostawiając swoje ślady na wieki.
Ślady zostały odkryte w 2006 przez lokalnego Masaja któremu się zabłąkała krowa. I jak ją poszedł szukać to odkrył ślady. Badacze przewidują, że ślady mają 6,000 do 19,000 lat.
Część śladów wskazuje kierunek poruszania się północno-wschodni, inne południwy-zachód. Południowo zachodnie ślady należą do czternastu dorosłych kobiet, dwóch dorosłych mężczyzn i jednego dziecka. Ślady ludzkie przeplatają się też ze śladami zebr i hodowlanych zwierząt.
My jak ludzie prehistoryczni poszliśmy w kierunku północno-wschodnim. Po drodze minęliśmy skałę, która była schronieniem i robiła za dom ludzi prehistorycznych. My jednak tam się nie zatrzymywaliśmy bo już nas lokalni zaczęli zaczepiać i chcieli nam coś sprzedać. Dobrze, że my mieliśmy osobistego Masaja to powiedział kobietą, że ich tu nie chce i przestały nas obskakiwać, żeby coś kupić.
Może i można by było coś kupić… tylko, że problem jest taki, że jak tylko się wyciągnie pieniądze i kupi od jednej to nagle wszystkie pięć będzie chciało ci coś sprzedać. A oni nie rozumieją słowa nie. Dlatego lepiej nawet nie zaczynać i niestety wiele razu musieliśmy ich olewać, patrzyć się w innym kierunku i nie reagować. Wiem nie jest to miłe ale nie bardzo mieliśmy wybór.
Po spacerze po okolicznych pagórkach, podziwianiu śladów ludzi i lokalnych widoków wróciliśmy do samochodu i do hotelu na kolacja. Szybka kolacja i do spania… bo dziś pobudka o 23:30 godzinie. Tak, że po kolacji mieliśmy jakieś 3-4h na podreperowanie sił, małą drzemkę o ile się uda i nie ma lekko, trzeba zaatakować ten wulkan co nas straszy od wczoraj.
2025.05.26 Serengeti & Lake Natron, TZ (dzień 8)
W Tanzanii jednak wschody słońca są dużo ładniejsze niż zachody…
Ci co nas znają i uważnie czytają bloga dodadzą sobie 2 do 2 i wyjdzie im, że wstaliśmy o 6 rano… no, niestety nie są to łatwe wakacje. Wczoraj 4 rano, dziś postęp bo 6 rano… ale dzięki temu widzimy bardzo ładne wschody słońca. Bo normalnie na wakacjach u nas to nie są częste widoki.
Pomimo, że w ciągu dnia teoretycznie możemy chodzić po terenie ośrodka to jednak Masaje dziś rano przyszli po nas, w sumie to tak codziennie przychodzili. Przez “ściany” zrobione z płótna namiotowego usłyszeliśmy pogodne i miłe “Jumbo!”. Jumbo oznacza cześć, dzień dobry. My tu już zaczynamy być poliglotami w języku Suahili…
Jambo Rafiki - Witam Przyjaciela!
Karibu - Zapraszamy (welcome)
Hakuna Matata - Nie ma problemu (nasze ulubione!)
Ahsante Sana - Dziękuję bardzo!
Pole, pole - spiesz się pomału
Bardzo przyjemny język, jakoś tak łatwo nam wchodził. Przynajmniej te grzecznościowe wyrażenia.
Za jaką karę musieliśmy dziś wstawać 0 6 rano? Zachciało nam się zwiedzać Tanzanię “off beaten track” czyli nie tą najbardziej popularną. Normalnie ludzie przylatują do Arusha, potem jadą albo lecą małym samolocikiem do parku. Siedzą tu 3-5 dni, lecą na Zanzibar (bo tam tanio), leżą w all-inclusive i wracają do domu. My chcieliśmy spędzić jak najwięcej czasu w Tanzanii tej nie plażowej. Bo Zanzibar to też Tanzania, ale nie w naszym klimacie.
Przedłużenie pobytu w parkach łączyło się z dość dużymi kosztami więc szukaliśmy opcji która będzie tańsza, nie plażowa i nadal bardzo ciekawa. Padło na Lake Natron. A to oznacza, że jedziemy do Masajów, do mniej uczęszczanej części Tanzanii, czyli asfaltu tam nie zobaczymy… nawet Google Maps nie miało pojęcia jak my mamy tam dojechać. Dobrze, że nasz przewodnik wiedział. Choć jak się potem okazało ostatni raz jechał ta trasą rok temu…miejmy nadzieję, że nie będzie dużego wyboru dróg i jakoś damy radę.
Jak się spytaliśmy ile pojedziemy to wyszło, że 6h, w rzeczywistości jednak droga zajęła nam 8h… 8h po drodze z wybojami, asfalt może był przez godzinę, cała reszta to jednak wyboje.
Najpierw przez trochę ponad 3h jechaliśmy na północ parku Serengeti. Im bardziej się oddalaliśmy tym mniej aut widzieliśmy. Fajnie było tak wyjechać z tego turystycznego centrum. Gnu dopiero idą na północ więc mało aut dojeżdża tam gdzie my. Przynajmniej nie teraz. Koniec sierpnia, początek września będą tu tłumy bo wszyscy będą śledzić wielką migrację. Droga którą my dziś pokonywaliśmy idzie w kierunku Kenya i teoretycznie mogliśmy przejść granicę… ale po co.
Ludzie zapominają, że wielka migracja trwa od czerwca do listopada. My mieliśmy szczęście, że się już zaczęła i mogliśmy od czasu do czasu widzieć te rzeki zwierzyny poruszające się wszystkie w jednym kierunku. Wcale nie trzeba czekać do września a nawet się nie powinno bo wtedy będą chore ceny i tłumy, że cała przyjemność zwiedzania gdzieś się zagubi.
Według Masajskiej zasady Pole, Pole (pomału, pomału) zwierzakom się nie spieszy. Zazwyczaj widać je idące, trochę podjadające jakąś trawę chyba, że goni ich jakiś lew to wtedy przyspieszają. I tu ciekawostka… czy wiecie dlaczego zebry mają paski?
Zebry podobno mają paski, żeby zmylić lwa. Podobno zebry jak uciekają przed lwem to uciekają zyg-zak’iem i lwom się te wszystkie paski plątają w oczach i przez to zwiększają się szanse ucieczki zebry. I znów natura udowodniła, że jest mądrzejsza od ludzi.
Jak jest Pole, Pole to musi też być żółw. W Afryce Południowej widzieliśmy jednego więc w sumie czemu tu mielibyśmy też nie zobaczyć. Jakoś żółwie nie kojarzą mi się z Afryką ale występują i nawet w tym ogromnym parku udało nam się jednego zobaczyć. Jest dużo mniejszy od tych z Galapagos ale równie uroczy.
No więc tak przez 3h jechaliśmy tym parkiem i tylko co jakiś czas się zatrzymywaliśmy, żeby pożegnać się ze zwierzętami. Wydaje mi się, że tu tak naprawdę poczułam się na ich terytorium. Wcześniej podjeżdżaliśmy do nich i obserwowaliśmy zwierzaki jak się bawią itp. Ale zaraz zjawiały się inne auta i jakoś tak nie czuło się tej dzikości. Teraz byliśmy sami i tylko od czasu do czasu gdzieś w oddali przeszedł samotny słoń albo lew się schował pod drzewem.
Czasem mniej zwierząt ale zachowujących się jakby wszystko mieli w nosie, robi większe wrażenie na człowieku niż stada przepychające się między samochodami.
Po jakiś 3.5h dojechaliśmy do bramy wjazdowej do parku. Zdecydowanie inna brama niż te co widzieliśmy do tej pory. My jako jedyny samochód, toaleta niby była ale wody już brakło, a do tego uzbrojeni młodzi chłopcy uczący się w szkole, żeby być strażnikami parku. Ciekawe doświadczenie. Ale ani przez chwilę nie czuliśmy się niebezpiecznie. Wręcz przeciwnie, czuliśmy się chronieni.
Przekroczyliśmy granicę parku ale nie wiele to zmieniło. Dalej zebry, żyrafy czy antylopy goniły wokół nas. Po jakimś czasie dzika zwierzyna zmieniła się w kozy i krowy i w sumie tak te kozy i krowy towarzyszyły nam do końca drogi. Nawet jak wyjechaliśmy na asfalt, co stało się po około godzinie od wyjechania z parku, to krowy blokowały ruch.
Tereny przy graniczne z Kenią to dużo wiosek Masajów. Oni przyszli do Tanzanii z północy więc normalne, że jak przekroczyli granicę to się osiedli jak tylko zobaczyli trochę trawy. Masaj może przekraczać granicę w Kenią bez żadnych papierów. Bo oni w sumie nie mają paszportów, dowodów osobistych itp. Ale jak ubiorą swój tradycyjny strój to mogą przechodzić tak jakby granic nie było. Chyba z innymi krajami to nie przejdzie.
Asfaltem nie długo się nacieszyliśmy i na rondzie (tak mają tu czasem ronda) wjechaliśmy w jakieś miasteczko. Czuliśmy się zdecydowanie jak słonie w składzie porcelany i nawet nie chcieliśmy zdjęć robić bo lokalni się patrzyli na nas jak na jakiś kosmitów z innej planety.
Nie dziwię się, oni mieszkają w takich lepiankach a tu wjechało trzech białych w samochodzie większym niż ich dom na całą rodzinę. Jak się okazało potem to trochę zabłądziliśmy. Przewodnik skręcił nie tam gdzie trzeba ale kapnął się, że coś nie tak i spytał się lokalnego o drogę. Ten nawet mu coś tam pokazał, zawróciliśmy i już po kilku minutach byliśmy na drodze trochę szerszej, której od czasu do czasu jakiś autobus przejechał. Nadal nie widzieliśmy innych aut z turystami i nadal byliśmy jedynymi białymi na tej drodze. Znak, że w wjeżdżamy w mniej turystyczną Tanzanię.
Przerwa na lunch gdzieś pośrodku niczego.
Ale jak to w mniej turystyczną jak przecież hotel mają… tak po drodze mijaliśmy różne dziwne miejsca, hotele które miały bar i chyba jakoś na wybudowanie pokojów, już brakło kasy, sklepy z pustymi kratami po coca-coli (produkt bardziej chodliwy niż piwo) czy punkty krawieckie gdzie na starych Singerach panie szyły nowe sukienki. Masaje też wszystko mają… tylko trzeba wiedzieć gdzie szukać. Nasz przewodnik opowiadał nam, że kiedyś podwoził Masaja. Przewodnik się pyta Masaja gdzie jedzie a on, że tu nie daleko bo musi podładować telefon. Co? No właśnie, Masaj miał telefon komórkowy, tylko nie miał prądu, żeby go ładować. Raz na tydzień szedł pięć godzin w każdą stronę aby naładować telefon i znów mógł siedzieć pod drzewem cały tydzień. A telefon miał bo był jakimś wodzem w miasteczku więc kazali mu mieć telefon.
Na szczęście my nie śpimy w hotelu Flamingo. Flamingi mamy nadzieję zobaczyć ale hotelu Flamingo może nie koniecznie. Tak więc ucieszyliśmy się jak nasz kierowca przejechał dalej i dopiero za jakieś 30 minut skręcił w drogę która doprowadziła nas pod nasz hotel. Tu spędzimy bowiem najwięcej czasu na tym wyjeździe. Aż 3 noce. Dla nas to jakiś rekord.
Śpimy w Africa Safari Lake Natron, ośrodku który ma murowane domki, wypasione namioty i takie mniejsze bardziej biwakowe namioty. Na szczęście nam się dostał domek z bardzo fajnym tarasem i widokiem na górę Ol Doinyo Lengai, świętą górę Masaji a jednocześnie wulkan na który mamy w planie wychodzić jutro w nocy.
Ale byłą moja ulga jak dostałam przy zameldowywaniu się klucze. Jak to Darek powiedział, klucze to bardzo dobry znak, to oznacza, że nie śpimy w namiocie na zamek. Jakoś te namioty pomimo, że duże, przestronne i nawet klimę miały mnie troszkę przerażały. Nie chciałam spać w miejscu gdzie nie mogę zamknąć drzwi na klucz. Co prawda tutaj bardziej powinniśmy się obawiać zwierząt niż ludzi to jakoś ta zachodnia mentalność, że drzwi trzeba zamykać nadal we mnie siedziała.
Po szybkim ogarnięciu się w pokoju wróciliśmy do jadalni gdzie poznaliśmy naszego przewodnika na kilka następnych dni. Isaaya, nasz przewodnik jest prawdziwym Masajem. W klapeczkach, w swoim tradycyjnym stroju i z masajskim nożem przypiętym do pasa przyszedł po nas żeby nas zabrać nad jezioro na zachód słońca. Ciekawe czy tak ubrany pójdzie też na szczyt.
Śpimy nad jeziorem Natron. Nie ma tu jeszcze za wiele turystyki. Głównie dlatego, że jezioro jest bardzo zasolone i jego ph jest powyżej 12. PH mierzy się w przedziale 0 do 14. 7 uważa się, za zdrową średnią i człowiek właśnie ma około 7.35 - 7.45 ph. Im wyższe ph tym bardziej zasadowe, im niższe tym bardziej kwasowe. Nie ważne czy niskie ph czy wysokie, jak tylko odchodzi od normy jest bardzo szkodliwe dla organizmów żyjących i niszczy tkanki i ogólnie organizmy.
Skoro w jeziorze nie bardzo można pływać to nie jest bardzo turystyczne. Nad samym jeziorem są dwa hotele ale nadal jest to dopiero rozwijający się kierunek. Że cywilizacja tu nie weszła widać po ilości zwierzyny. Zebry czy żyrafy chodziły i biegały jakby nigdy nic.
My przyszliśmy nad jezioro podziwiać zachód słońca. Choć chyba bardziej podziwialiśmy górkę którą widać z każdego miejsca i która nas przyciągała i jednocześnie straszyła. Tak, na nią mamy wychodzić.
Zaczęliśmy od wschodu słońca, skończyliśmy setki kilometrów dalej zachodem słońca. Gdzieś pośrodku niczego, z Masajem przy boku podziwialiśmy afrykański krajobraz a zebry biegały gdzieś niedaleko. Poczuliśmy się jak takie małe cząstki tego całego ekosystemu. Dobrze jest tak wyrwać się od ludzi, od miasta, od całego zgiełku i tak po prostu usiąść na kamieniu i podziwiać świat. Zdecydowanie tego za mało robimy w codziennym życiu.
A Masaj sobie siedzi… my też usiedliśmy. Po zachodzie słońca wróciliśmy do hotelowej restauracji, usiedliśmy przy piwku i czekając na kolację wspominaliśmy kolejny dzień. Ciesząc się, że bezpiecznie dojechaliśmy do kolejnej destynacji. Szczerze, to się dziwię, że przez te wszystkie dni, jeżdżenia bo bardzo złych drogach ani raz nie złapaliśmy gumy. Bo zmiana koła w otoczeniu lwów może nie należeć do najfajniejszych przygód jakie chcemy mieć na swoim koncie.